Konserwy w torbie czy prowiant za obcą walutę? Tak się jadło na zagranicznych wakacjach w PRL-u
Dla wielu Polaków pierwszy wyjazd na Zachód był jak podróż do innej rzeczywistości. Pachnące kawiarnie, sklepowe witryny pełne towarów, frytki w kiosku i kawa, której starczało na jeden łyk. Zderzenie z nowymi smakami, cenami z innej planety i wynalazkami, o których w PRL-u mało kto słyszał – moi rozmówcy podzielili się wspomnieniami, które zostają na całe życie.
Podróże w czasach PRL-u miały w sobie nutę przygody, wyrzeczeń i odkrywania świata, który wydawał się niedostępny. Każdy wyjazd za żelazną kurtynę był jak wejście do kolorowego filmu, w którym wszystko – od smaku kawy po wygląd ulic – zaskakiwało i zostawało w pamięci na lata.
Berlin Zachodni – ceny z kosmosu i frytki zamiast wursta
Andrzej Rybicki z Lublina pamięta swój wyjazd do Berlina Zachodniego pod koniec lat 80. ub. w. To wtedy był po raz pierwszy za "prawdziwą" zagranicą. Kapitalistyczną.
- Wcześniej jeździłem na studiach do NRD na obozy OHP, ale ten wyjazd do ówczesnego Berlina Zachodniego będę pamiętać do końca życia. U nas wtedy sklepy świeciły pustkami, a tam był zupełnie inny świat. Ale nas nie było na wiele stać. Wtedy w Polsce zarabiało się miesięcznie - w przeliczeniu – kilkadziesiąt marek zachodnioniemieckich. Piwo w restauracji kosztowało ok. 3 marek. Dla nas to były ceny z kosmosu. Pamiętam do dzisiaj, jak przez pół godziny chodziłem wokół takiego kiosku, w którym sprzedawano popularne do dziś wursty, czyli słynne niemieckie kiełbaski. Sama kiełbaska z chlebem kosztowała chyba 2,5 marki, a z frytkami 3,5. Wtedy to była dla mnie fortuna. A ja chodziłem i ciągle przeliczałem, ile w Polsce musiałbym pracować na taką kiełbaskę. Głód okazał się silniejszy. Kupiłem sobie same frytki polane keczupem. Jak to smakowało! - wspomina.
Włochy – pizza z przypadku i oliwki prosto z drzewa
W czasach PRL-u wyjazd do Włoch – do tego samochodem – był nie lada wyzwaniem. Na taką wyprawę, jeszcze w czasie studiów zdecydował się Dariusz Mazur. Celem podróży był Rzym.
- Pojechaliśmy z czwórkę. W bagażniku, oprócz części zamiennych mieliśmy mnóstwo jedzenia. Nawet pieczywo, żeby na miejscu nie wydawać lirów. Euro jeszcze nie było. Najwięcej mieliśmy konserw w puszkach, zupek w torebkach i gotowe dania w słoikach – do podgrzania. Znaleźliśmy niedaleko Rzymu camping. Najtańszy. Tylko na taki było nas stać. Rano wyjeżdżaliśmy na zwiedzanie, braliśmy ze sobą kanapki. Dopiero wieczorem na kuchence gotowaliśmy coś ciepłego do jedzenia - wspomina mój rozmówca.
Pizzę – prawdziwą, włoską, jedli tylko raz. I to dzięki temu, że dziewczyna pana Darka zupełnie przypadkowo znalazła na ulicy leżący banknot. Nie był to jakiś specjalnie wysoki nominał, ale wystarczył na cztery kawałki pizzy. Inaczej szkoda byłoby im pieniędzy. Woleli wydać na bilet do muzeum.
- Kupiliśmy najtańszą margheritę jedynie z sosem pomidorowym. W prawdziwej pizzerii nie byłoby nas na nią stać, dlatego zjedliśmy taką gotową, podgrzewaną w ulicznym kiosku. Każdy dostał po jednym, sporym kawałku. Trochę się rozczarowałem, bo ciasto było cienkie, a w Polsce pizze były wtedy na grubym spodzie i z wieloma dodatkami. Z tego wyjazdu zapamiętałem też smak oliwek prosto z drzewa w centrum Rzymu. Ohyda. Od razu wyplułem. Takie były niedobre. Ale z czasem nauczyłem się je jeść, oczywiście nie te prosto z drzewa - opowiada pan Darek.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Pizza z blachy - jak zrobić ją niczym w czasach PRL-u
Austria – espresso na łyk i mięso w wiklinowych koszach
Paweł Bednarz z Chełma pamięta z kolei smak prawdziwej kawy z ekspresu, którą pił po raz pierwszy w życiu na stacji paliw w Austrii. Było to w połowie lat 80., kiedy w Polsce większość kawoszy była skazana na zwykłą "plujkę" – zmieloną kawę zalewaną wrzątkiem.
- Jechaliśmy do Grazu. Kawę z termosu wypiliśmy jeszcze w Polsce. W nocy byłem już tak zmęczony podróżą, że stwierdziłem, że bez kawy dalej nie pojadę. Oczy mi się same zamykały. Zatrzymaliśmy się na jakiejś dużej stacji benzynowej. Nie pamiętam już, ile kosztowała, ale koledzy postanowili, że skoro prowadzę, to dołożą się do tej kawy. Zamówiłem espresso. Nie wiedziałem, że to tylko na łyk. Ta nazwa kojarzyła mi się z ekspresem, że mnie tak szybko postawi na nogi. Kiedy spojrzałem, że tej kawy jest tyle co na dnie, to nie kryłem rozczarowania. Byłem przekonany, że mnie kelner oszukał. Ale nie miałem odwagi się z nim kłócić. Wypiłem na raz, nawet nie siadałem i wróciłem rozżalony do kolegów, skarżąc się, że wydałem tyle kasy na łyk kawy. Ale po chwili poczułem, że ta kawa – mocna i aromatyczna – jednak działa. Ale do dzisiaj i tak nie mam przekonania do espresso - mówi pan Paweł.
Z pobytu w Austrii zapamiętał też wystawy sklepów mięsnych, na widok których ślinka mu ciekła.
- Nie wierzyłem, że gdzieś może być aż tak duży wybór mięsa i wędlin. U nas były wtedy kartki, reglamentacja, kolejki. A tu, w wiklinowych koszach takie mięsiwa i szyneczki, że od razu człowiek się robił głodny. U nas na święta rarytasem to była kolorowa puszka z napisem "Polish ham", a tam po raz pierwszy widziałem suszoną wołowinę czy też cały udziec. Cuda.
Holandia – pełne lodówki i woda bez bąbelków
W 1986 roku do Holandii pojechał Adam Rybak z Puław. Był wtedy studentem i tańczył w zespole pieśni i tańca. To był jego pierwszy wyjazd zagraniczny. Pamięta go do dzisiaj.
- Mieszkaliśmy w akademiku. Mieliśmy do dyspozycji całe piętro. Pamiętam, że pierwszego dnia przyszedł nasz opiekun, powiedział co i jak, potem pokazał dwie czy trzy lodówki, które były wypełnione jedzeniem; z tyłu – za kotarą stały transportery piwa. Byliśmy już wprawdzie po obiedzie, ale każdy tylko czekał, aż sobie pójdzie, żeby spróbować tych wszystkich smakołyków. Pamiętam, że wtedy po raz pierwszy w życiu jadłem cienko pokrojoną wędlinę zapakowaną próżniowo w folię – tak jak dzisiaj. Dla nas to było coś niezwykłego. Do tego chrupiące bułeczki. Ale najeść się tym było trudno. Pamiętam także, że niektórzy nie wyrzucali puszek po piwie czy plastikowych butelek. Zabrali je ze sobą. Potem stały w pokoju na półce obok pustych opakowań po zagranicznych papierosach. Sam przywiozłem kilka pustych reklamówek. Z tymi plastikowymi siatkami paradowałem dumny po mieście - punktuje tamte czasy pan Adam.
Pan Adam po raz pierwszy zetknął się wówczas także z niegazowaną wodą, którą podano do obiadu.
- Dla nas to było coś, czego w Polsce wtedy nie było. Owszem, na wsi piło się wodę ze studni, były niegazowane napoje, ale woda bez bąbelków? Było to duże zaskoczenie. Tak samo jak niektórzy z nas nie mogli sobie poradzić w toalecie, żeby się umyć. Żadnego kurka ani pokrętła. Dopiero ktoś odkrył, że wystarczy podstawić ręce pod kran i woda sama zacznie lecieć. Nigdy też nie zapomnę widoku papieru toaletowego, który wisiał w każdej toalecie. U nas wtedy był to przez lata towar deficytowy. Dzisiaj się z tego śmieję, ale wtedy nie było nam tak wesoło. Na każdym kroku widać było przepaść między nami a krajami zachodnimi. Ale i tak wolę nasz bigos i flaki od pizzy czy ślimaków - mówi.
Podróże z czasów PRL-u były mieszanką zachwytu i oszczędności. Zachód kusił zapachami, smakami i widokami, których w Polsce się nie doświadczało, ale ceny i realia zmuszały do kreatywności. Wspomnienia z tamtych wypraw w zderzeniu z dzisiejszym all inclusive i nieograniczonymi właściwie kierunkami podróży z Polski wywołują uśmiech i przypominają, jak wielkim wydarzeniem był wtedy każdy wyjazd za granicę.