Smaki lat 90., które dziś byłyby zakazane. Wtedy jedliśmy je bez wyrzutów
W szarej rzeczywistości lat 90. kolorowe produkty wyglądały jak bunt codzienności i dawały nadzieję na lepsze jutro. Na stole obok schabowego pojawiały się gazowane oranżady w neonowych odcieniach, w szafce kuchennej stał zapas zupek z zagranicznym napisem "instant", a lodówkę przejęły parówki o strukturze plasteliny. Dzieci uwielbiały lody pałki i gumy kulki, a te wszystkie elementy dawały nam poczucie "liźnięcia" zachodu. Dzisiejsze normy jakości pewnie nie byłyby tak pobłażliwe, ale wtedy nikt nie chciał odbierać sobie tej frajdy.
Lata 90. pachniały oranżadą w proszku, smażonym kotletem i pierwszymi chipsami w foliowych paczkach. Nikt nie czytał etykiet, nikt nie mówił o kaloriach, a kolorowe napoje i gotowe zupki były szczytem nowoczesności. To był czas, gdy smak liczył się bardziej niż skład, a każdy nowy produkt budził zachwyt, a nie nieufność. Obecnie, w epoce diet, liczenia makroskładników i list "zakazanych" składników, wiele z tamtych przysmaków nie miałoby szans zaistnieć na większą skalę. A jednak właśnie one najbardziej kojarzą się z dzieciństwem i beztroską, której nie da się już odtworzyć.
Oszukane cynamonki z masłem na bazie chorizo. Puszyste wypieki w wytrawnej wersji
Cukrowy raj bez limitów – oranżady, lizaki i gumy
Cukrowy raj lat 90. nie uznawał umiaru. Dzieci nosiły do szkoły oranżady w proszku, które wysypywało się prosto na język, lizaki o fluorescencyjnych barwach i gumy do żucia zmieniające kolor ust lub posiadające niezwykłą, celową kwaskowość. Im bardziej wszystko wyraziste, kolorowe i wyolbrzymione, tym lepiej. Nikt nie zastanawiał się nad ilością cukru ani sztucznych barwników, a słodycze w kolorowych opakowaniach były symbolem wolności i luksusu po latach niedoborów. Dopiero teraz zaczynamy zdawać sobie sprawę z tego, że wiele z nich zawierało syrop glukozowo-fruktozowy, konserwanty i barwniki, których użycie obecnie jest mocno ograniczone lub unikane przez konsumentów. Wtedy jednak nikt nie mówił o nadpobudliwości, próchnicy i otyłości. Liczył się smak i to, że za niewielkie pieniądze można było mieć coś "zachodniego". Cukier był swego rodzaju słodką walutą dzieciństwa.
Fast food po polsku – zapiekanki, parówki i sosy z torebki
Fast food po polsku w latach 90. miał swój niepowtarzalny styl. Zamiast burgerów i frytek z sieciówek królowały bułkowe zapiekanki z pieczarkami i żółtym serem, polane obficie ketchupem z plastikowej butelki. Na śniadanie serwowało się parówki, które podczas gotowania pękały, a ich skład do dziś budziłby wiele pytań. W domach coraz częściej pojawiały się sosy z torebki, na przykład koperkowy, pieczeniowy, czosnkowy, bo przecież wystarczyło dodać wodę i zagotować. Dla wielu rodzin był to symbol wygody i nowoczesności, a nie chemii. Dopiero z czasem okazało się, że te produkty pełne były wzmacniaczy smaku, soli i tłuszczów trans. Wtedy jednak nikt się tym nie przejmował, bo nawet nie wiedział, że jest się czym przejmować. Gdy jednak zdarzali się już tacy, którzy byli tego świadomi, to problemy dnia codziennego przygniatały takie "zagrożenia".
Margaryna, zupki instant i pasztet z puszki – to była wygoda
Margaryna, zupki instant i pasztet z puszki były symbolem wygody i nowoczesności lat 90. Wystarczyło kilka minut, by przygotować pełen posiłek. Zupka zalana wrzątkiem uchodziła za cud praktyczności, a kromka z margaryną i pasztetem za domowy standard i fundament żywienia. Mało kto zauważał, że margaryna zawierała utwardzone tłuszcze roślinne, a zupki instant ogromne ilości soli i glutaminianu sodu. W tamtych czasach w ogóle nie liczył się skład. Pasztet z puszki zabierało się na działkę, wycieczkę lub do pracy, bo nie wymagał lodówki i "zawsze smakował tak samo". Zapewne obecnie większość tych produktów nie przeszłaby coraz bardziej rygorystycznych wymogów, ale wtedy to wszystko nie miało znaczenia. Liczyła się nowoczesność, wolny rynek i smak, który można było mieć natychmiast, czyli bez wysiłku w kuchni, ani podczas stania w niewyobrażalnie długiej kolejce.
Jogurty z cukrem i mleko smakowe – produkt zdrowy, bo od krowy
Jogurty owocowe i mleka smakowe w latach 90. uważane były za wzór zdrowia. Reklamy przekonywały, że to idealne źródło wapnia i witamin, dlatego nikt nie zwracał uwagi na to, ile mają cukru. W szkołach podstawowych dawano dzieciom mleko również o smaku czekoladowym i truskawkowym, pod sztandarem zdrowia, rozwoju i wsparcia wzrostu. Jeśli chodzi o jogurty, to większość tych produktów zawierała syrop glukozowo-fruktozowy, zagęstniki, sztuczne aromaty i minimalny dodatek prawdziwych owoców.
Wystarczyło jedno opakowanie, by dostarczyć niemal tyle cukru, co solidna porcja czekolady. Kromka białego pieczywa posmarowana słodziutkim jogurtem, dla dzieci znaczyła więcej niż teraz najdroższe konsole do gry. Mimo to mleczne desery z kolorowymi etykietami trafiały codziennie do szkolnych śniadaniówek. Aby zwiększyć różnorodność, dla najmłodszych stworzono nawet deserki mleczne, które mogły stać się lodami. Dopiero z czasem zaczęto mówić o tym, że smak truskawki czy wanilii często pochodził z laboratorium, a nie z produktów. Z punktu widzenia współczesnej wiedzy dietetycznej budziłyby sporo zastrzeżeń, ale w tamtym czasie niewiele osób zaprzątało sobie tym głowę.
Mięso i wędliny ze ściśle tajną recepturą
Mięso i wędliny z lat 90. miały zapach i smak, który wielu pamięta do dziś, a ich skład nie miał większego znaczenia. Ważne były trzy elementy, czyli czy są świeże, z jakiego to mięsa (drób/wieprzowina) i oczywiście jaka cena. Kiełbasy, parówki i szynki często powstawały z mieszanki mięs różnych gatunków, wody, fosforanów i azotynów nadających im trwałość oraz różowy kolor. Na etykietach brakowało dokładnych informacji, a słowo "mięso" obejmowało wszystko, co dało się zmielić. Dla konsumentów nie miało to znaczenia, ponieważ liczyło się to, że produkt był tani, łatwo dostępny i pachniał dymem. Dopiero po latach zaczęto zwracać uwagę na nadmiar soli, konserwantów i wypełniaczy. W tamtych czasach nikt nie marnował czasu na studiowanie etykiet, ponieważ ważniejszy był aromat dobrze przyprawionej kiełbasy niż to, jak jej skład może odbić się na zdrowiu w niedalekiej przyszłości.
Słodka ekipa do kawy
Kiedyś nie do pomyślenia było przywitanie gości kawą bez szerokiego asortymentu ciast i ciasteczek. Na stole lądowały przeróżne specjały, od karpatek z wysoką warstwą kremu po biszkopt z galaretką, a obok krążył talerz herbatników i kruchych ciastek z cukierni. Niezależnie od tego, z czego powstawały te wypieki, im były słodsze i bardziej sycące, tym lepiej spełniały swoją rolę prezentowania gościnności i bogactwa. Coraz większe znaczenie miał też wygląd, więc do kremów i polew trafiały wątpliwej jakości tłuszcze, barwniki, żelujące dodatki i błyszczące wykończenia, które miały przyciągnąć wzrok, zanim ktoś zdążył wziąć pierwszy kęs.
Dlaczego wciąż to wspominamy z sentymentem?
Choć wiele produktów z lat 90. dziś powodowałaby zawrót głowy, to wspomnienie ich smaku wciąż wywołuje uśmiech. To nie tylko kwestia jedzenia, lecz przede wszystkim emocji, które mu towarzyszyły. Kolorowe oranżady, chrupiące zapiekanki i plastelinowe parówki z musztardą prezentują obraz prostszych czasów, gdy nikt nie liczył kalorii, a sam posiłek był rodzinnym wydarzeniem. Wspólne zakupy na bazarze, pierwsze chipsy z Zachodu i zapach ciepłego pasztetu z puszki, nagrzanego przypadkiem od słońca nad rzeką, na stałe wpisały się w życiowe DNA wielu osób. Dziś, mimo większej świadomości żywieniowej, tamte smaki nadal wzbudzają nostalgię, bo przypominają o radości jedzenia bez analizowania składu. To była epoka, w której liczył się moment i smak, a nie procent zawartości cukru lub tłuszczu.
Smaki lat 90. to podróż do świata, w którym jedzenie było proste, tanie i pełne emocji. Choć wiele z tamtych produktów nie przeszłoby dzisiejszych norm jakości, trudno odmówić im symbolicznej wartości. Przypominają czasy, gdy cieszyliśmy się każdym nowym smakiem, a beztroska przy stole była ważniejsza niż skład na etykiecie.