Jedliśmy dania inspirowane podróżami Roberta Makłowicza. Tylko jedno ciśnie się na usta
Warszawski hotel Bristol to legenda. Równie słynne są jego restauracje. W jednej z nich - Marconi - jadłam dania kuchni francuskiej. Było wytwornie i jak się domyślacie dość drogo. Czy renoma miejsca i sławne nazwisko gwarantują rozkosze podniebienia? Oto moje wrażenia z tej wizyty.
30.04.2023 | aktual.: 30.04.2023 11:31
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Francuskie dania Roberta Makłowicza
Oferowane w menu dania powstały we współpracy restauracyjnego szefa kuchni z Robertem Makłowiczem, który za sprawą opracowanych przez siebie receptur przenosi smakoszy w różne zakątki świata. W ubiegłym miesiącu była to kuchnia belgijska. Kwiecień zaś, to miesiąc kuchni francuskiej, a dokładniej dań z okolic Lyonu. Podekscytowana postanowiłam wybrać się w tę kulinarną podróż, wszak kuchnia francuska uchodzi za jedną z najlepszych na świecie.
Już po przekroczeniu progu restauracji Marconi poczułam wyjątkowość tego miejsca. Filmowy klasyk, czyli "Marian, tu jest jakby luksusowo" - idealnie oddaje pierwsze wrażenie. Eleganckie wnętrza lokalu przenoszą gości w dawno minioną epokę Art déco. Klimatu dodaje również wystrój, aranżacja stołów oraz sącząca się z głośników muzyka i przyjazna, nienachalna obsługa. Dość, by oczekiwać niebanalnej uczty i wyjątkowych doznań smakowych. A że chyba nikt nie lubi jeść sam, postanowiłam oddać się temu kulinarnemu rozpasaniu w towarzystwie.
Po wnikliwym przestudiowaniu menu wybrałam się w tę wyprawę szlakiem wyrafinowanej kuchni z dużą dozą ekscytacji. I nie ukrywam, bardzo dużo sobie po niej obiecując. Poprzeczka była postawiona o tyle wysoko, że towarzyszka mojej uczty nie jada mięsa, ryb i owoców morza. Wyobrażam sobie, że taki gość, to chyba największy senny koszmar kucharza. Bo cóż można mu zaoferować - sałatkę?
Na szczęście, choć karta francuskiego menu sygnowanego przez Roberta Makłowicza jest dość krótka, jak to w eleganckich restauracjach bywa, udało się wybrać propozycje odpowiadające gustom i preferencjom nam obu.
Na przystawkę - cebulowa
Jako wstęp, czyli przystawka na stół wjechała klasyczna zupa cebulowa (65 zł). Zgodnie z zapowiedzią zaserwowano ją z grzanką i serem Comte (osobiście wolę cebulową z dodatkiem bardziej wyrazistego sera Gruyère, ale to oczywiście rzecz osobistych preferencji). To jedno z moich ulubionych francuskich dań. Przyznaję, jestem smakoszką, co niestety widać. Ale przecież każda miłość wymaga poświęcenia.
W tym miejscu powinny paść pierwsze zachwyty, ale niestety... Smak zupy od pierwszej łyżki był daleki od wzoru z Sevres. I nie tylko ja odniosłam takie wrażenie. Cebulowa w wydaniu Roberta Makłowicza była wprawdzie odpowiednio gęsta, ale to jedyna analogia z oryginałem. Przez fakt, że cebulę lekko tylko skarmelizowano, zabrakło w niej charakterystycznej słodyczy, przełamanej dodatkiem białego, wytrawnego wina.
Zapewne trudno wam będzie uwierzyć, ale wielkość porcji, która była bardzo duża, także okazała się minusem. Nim dobrnęłam do połowy talerza, zupa wystygła, a grzanka rozmiękła, zmieniając się w nieapetyczną paćkę.
Na drugie - kolejne klasyki
Jako kolejne danie moja współbiesiadniczka zamówiła klasyczne warzywne "Ratatouille" zapiekane z pomidorami i ziołami (65 zł). Ja zdecydowałam się na owoce morza w stylu "Bouillabaisse" (125 zł). To gęsta zupa na bazie ryb i owoców morza. Inspirowana klasyką potrawa, doprawiona była szafranem i aromatycznym koprem włoskim. Oprócz krewetek, ośmiorniczki, kawałka ryby i małży świętego Jakuba pojawiła się w niej zapiekana bagietka. Czyli, na bogato.
Danie zjadłam z apetytem. Pozostawiało w ustach wyrazisty posmak, kojarzący się z morską bryzą. Przyznać tylko muszę, że ogromny kłopot sprawiła mi grzanka. Pamiętacie scenę z "Pretty Woman" ze ślimakami? No właśnie! Grzanka była za duża, by włożyć ją do ust i zbyt sztywna, by poporcjować ją łyżką. A tu eleganckie towarzystwo i lęk przed kompromitacją. Ostatecznie pomogłam sobie nożem. Wszak kuchnia to również umiejętność improwizacji.
Ratatouille mojej towarzyszki podano, jak w legendarnej animacji. Tam uraczony nią Anton Ego rozpływał się w zachwycie, wspominając smak dzieciństwa. Tak, skojarzenie z dzieciństwem było tu jak najbardziej słuszne. Warzywa sprawiały wrażenie rozgotowanych, przeciągniętych - mówiąc językiem mistrzów kuchni. Całość dania zaś była tak subtelnie doprawiona, że byłoby idealne na rozszerzenie diety u niemowlaka. Trzeba oddać sprawiedliwość - porcja (znowu) okazała się "od serca" i ratatouille szybko stało się zimne. Tym samym kelnerka zabrała niemal pełny talerz.
Udany finał na słodko
Naszą kolację zwieńczyły desery. Obie upatrywałyśmy w nich szansę na miłe zakończenie spotkania. I tu trzeba szczerze przyznać - nie zawiodłyśmy się. Do wyboru było mille feuille i crème brûlée (każdy za 45 zł).
Pierwsza ze słodkości, zwana ciastem tysiąca listków, to deser na bazie ciasta francuskiego. Podano je w towarzystwie kremu Chantilly. Jest to bardziej wytworna wersja bitej śmietany, z dodatkiem wanilii. Była pyszna, a dodatek soczystych malin (skąd o tej porze tak jędrne i pełne smaku maliny, pozostanie sekretem kuchni), dopełniał całości.
Równie doskonały okazał się mój deserowy klasyk. Gęsty, waniliowy crème brûlée, z mocno dymnym posmakiem podpieczonej skórki wprost rozpływał się w ustach. Słodkości sprawiły, że lekkie rozczarowanie poprzednimi daniami stało się mniej dolegliwe. Finalnie wyszłyśmy z restauracji zadowolone i głodne kolejnych kulinarnych doznań, gwarantowanych przez Roberta Makłowicza.
Francuskie menu jego autorstwa było serwowane przez cały kwiecień. W maju zaś kucharz, smakosz i obieżyświat zaplanował dla gości lokalu kulinarną wyprawę do Wiednia.
Wypróbuj nasz przepis na kurczaka w cebulce. Smakuje obłędnie!