"Oczom nie wierzyłem". Opowiedzieli mi o największych wpadkach w restauracjach
Gburowaty kelner, który zbagatelizował szpilkę w deserze, czy też kawałek surowego kurczaka na talerzu - to tylko niektóre przypadki, kiedy wizyta w restauracji pozostała w pamięci gości jako niemiłe rozczarowanie. Co jeszcze przytrafiło się moim rozmówcom?
Nie każda uroczysta kolacja czy obiad w lokalu przebiega po naszej myśli. Wielu z nas ma te lepsze, jak i te gorsze, a niekiedy nawet koszmarne wspomnienia. Wysłuchałem tych drugich.
Szpilka w deserze, surowy kurczak i żeberka z wody
Niemiłą przygodę w jednej z restauracji Lublina przeżyła pani Maria. Kilka lat temu, będąc ze znajomymi w lokalu, zamówiła na deser puchar z lodami. Trafiła w nich na szpilkę.
- To cud, że nic mi się nie stało - mówi. - Do dzisiaj mam dreszcze, kiedy sobie przypomnę tę sytuację. Przecież mogłam ją połknąć albo utknęłaby mi w gardle. Całe szczęście, że ją zauważyłem.
Panią Marią najbardziej jednak zbulwersowało zachowanie kelnera. Kiedy pokazała mu szpilkę, ten wzruszył ramionami i stwierdził, że "chyba pani nie sądzi, że ja ją tam włożyłem". Żadnych przeprosin, tłumaczenia.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Jajecznica na Krupówkach za 67 zł. Sprawdziliśmy, jak smakuje
Mariusz Mucha, dziennikarz i kucharz z zamiłowania niedawno wybrał się do niewielkiego lokalu w dużym centrum handlowym w Lublinie. Skusiła go oferta "obiad dnia za 35 złotych".
- Zupa była w porządku - mówi. - Na drugie dostałem grillowaną pierś z kurczaka. Niestety, w środku był surowy. Oddałem go, twierdząc, że gdyby chodziło o wołowinę, to byłbym zadowolony. Pani bez słowa wymieniła mi na inny kawałek. Był jednak tak samo surowy. Nie reklamowałem go już. Po prostu nigdy więcej nie będą tam niczego jadł.
Andrzej Zalewski z Chełma miał z kolei przykre doświadczenia w jednym z lokali znajdujących się w restauracji przy zabytkowym pałacu niedaleko Lublina.
- Byliśmy całą rodziną i postanowiliśmy zjeść tam obiad - wspomina pan Andrzej. - Żona i dzieci zamówiły pierogi, a ja skusiłem się na danie "żeberka z wody". Szkoda, że nie zrobiłem wtedy zdjęcia tych żeberek. Za 25 złotych dostałem na małym talerzu siną kość. Nic więcej. Żona się śmiała, że zgodnie z zamówieniem dostałem żeberka takie jak w menu, prosto z wody. Kucharz wyjął je z gara, położył na talerz i tyle. Nic więcej. Wziąłem je dla psa. Też kaprysił, ale zjadł.
Polskie "owoce morza" i ryby w restauracji w Chorwacji
W Gdańsku, w znanej i często odwiedzanej przez turystów restauracji, można zamówić jedno z kilkunastu rodzajów spaghetti. W menu – obok makaronu z owocami morza – widnieje m.in. z dodatkiem paluszków z surimi. Pan Jerzy zamówił te droższe, z frutti di mare.
- Dostałem z paluszkami - mówi. - Kiedy zareklamowałem danie u kelnera, ten poszedł się spytać do kuchni. Wrócił po chwili i stwierdził, że wszystko jest w porządku. Kucharz stwierdził, że surimi to przecież owoce morza. Kelner nie był jednak w stanie odpowiedzieć, czym zatem różnią się w ich menu te oba dania.
Swoje kulinarne rozczarowanie przeżył również nie tak dawno Dariusz Mazur, pilot wycieczek zagranicznych.
- W Chorwacji często zamawiałem talerz smażonych małych ryb - mówi. - Uwielbiałem to danie. Byłem przekonany, że są to świeże ryby łowione przez miejscowych rybaków. Za którymś razem byłem świadkiem, jak do restauracji, gdzie się wybrałem, przyjechał dostawca. Oczom nie wierzyłem. Przez okno przeczytałem napis na pudłach z mrożonymi rybami "made in Poland". I nazwa eksportera z Gdańska. Czar prysł.
Czeskie rozczarowanie i dowcipni studenci z Warszawy
Grażyna i Leszek z Warszawy spędzali tegoroczny weekend majowy w Czechach, niedaleko Ostrawy. Jeden z noclegów zaplanowali w Kopřivnicach.
- Było super, dużo zwiedzaliśmy, a po południu mieliśmy zamiar zjeść jakieś regionalne danie - mówi pan Leszek.
I się srodze rozczarowali. Okazało się, że jedna z restauracji, która oferowała typowo czeską kuchnię, była czynna tylko do godz. 16; w innej z kolei był remont. Nie udało im się również zjeść w miejscowym barze w centrum miasta, bo również był zamknięty na cztery spusty.
- Byliśmy już tak głodni, że w końcu wylądowaliśmy w tanim barze z chińskim jedzeniem - relacjonuje mężczyzna. - Następnego dnia z kolei znaleźliśmy zupełnie przypadkowo restaurację na jednym z osiedli, gdzie wreszcie zamówiliśmy słynną zupę czosnkową i knedle. Typowo czeskie dania, typowo czeska knajpa. I totalna porażka. Zupa była wodnista, knedle - owszem, zjadliwe, ale sos i mięso tak niedobre, że nie dało się tego zjeść. Wszystko było słone i kwaśne. Nasz pobyt w Czechach okazał się niestety kulinarną porażką. W innej miejscowości, po drodze, jedyny czynny lokal w centrum to był bar z kebabem. Tam też zjedliśmy.
Na koniec historia, którą opowiedziała pewna para studentów z Warszawy. W ubiegłym roku zwiedzali okolice Cieszyna. Kiedy zgłodnieli, zajrzeli do jednego z barów, gdzie zamówili kurczaka z rożna. Zjedli ze smakiem, a kości schowali do plecaka – dla psa gospodarza, u którego nocowali.
Wieczorem (w innej już restauracji) zamówili rybę. Kiedy kelner przyszedł z rachunkiem, to przez dłuższy czas wpatrywał się ze zdumieniem w ich puste talerze. Dla kawału położyli na nich kości po udkach z kurczaka. Mina kelnera? Bezcenna...
Krzysztof Załuski dla Wirtualnej Polski