Tak funkcjonowały bary i kawiarnie w czasach PRL-u. Dziś to nie do pomyślenia
- Nie mamy pańskiego płaszcza i co pan nam zrobi? - ten fragment z kultowego "Misia" Barei śmieszy dziś niejednego widza. W czasach PRL-u nie zawsze jednak było do śmiechu, kiedy gość w restauracji był często traktowany jak intruz. Bo zachciało mu się napoju z lodówki...
O pierwszych powojennych latach gastronomii w Polsce lepiej zapomnieć. Państwo brutalnie położyło łapę na prywatnym biznesie. Dotyczyło to również gastronomii. Skutki łatwo było przewidzieć. Często właściciele znanych, przedwojennych jeszcze restauracji czy kawiarni kapitulowali wobec bezdusznych przepisów i arogancji urzędników, którzy decydowali o dostawach zaopatrzenia czy gnębili przedsiębiorców wysokimi domiarami.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Ciasteczka warszawskie z marmoladką - rozpływają się w ustach
Gastronomia w PRL-u zupełnie inna niż dzisiaj
Za czasów Bieruta i Gomułki postawiono na rozwój "punktów zbiorowego żywienia" - zamiast barów, kawiarni i restauracji. Od tej pory to stołówki zakładowe miały żywić Polaków. Szybko, tanio i bez zbędnych luksusów. Z warzyw – oprócz ziemniaków głównie kapusta. Siedzenie godzinami w kawiarni? To marnowanie czasu – tak uważała komunistyczna władza.
Przez wiele lat niechętnie patrzono też na stoliki na zewnątrz i ogródki letnie. To kojarzyło się z burżuazyjnym stylem życia, podobnie jak samotne kobiety siedzące przy stoliku. Polka, tak jak kobieta radziecka, powinna w tym czasie siedzieć na traktorze albo stać przy maszynie w fabryce, a nie popijać kawkę - grzmiała ówczesna prasa.
Potrawy w czasach niedoborów i braków
Większość lokali należała do państwa. A państwo borykało się przez lata z brakiem zaopatrzenia, zwłaszcza mięsa. Kucharki stawały na głowie, żeby cokolwiek smacznego upitrasić. Często jednak wybór dań był bardzo ograniczony, a same lokale zniechęcały do wejścia swoim wyglądem. Trociny na podłodze czy spluwaczki w korytarzach, nie mówiąc już o obskurnych toaletach. Tak wyglądała gastronomia jeszcze we wczesnych latach 50. i 60. Menu? Zdarzała się konina, same ziemniaki ze skwarkami czy też móżdżek z cebulką. Liczyło się jedynie to, żeby robotnik po zjedzeniu obiadu otrzymał taką liczbę kalorii, aby miał siły budować socjalistyczną ojczyznę. Do tego nie trzeba wykwintnych, ładnie podanych dań. Mają być jedynie syte.
Bar mleczny dla każdego obywatela
Na szczęście nie wszystkie lokale tak wyglądały. Z czasem poprawiło się też zaopatrzenie oraz wystrój; powstały lokale z wyższą kategorią i dobrą kuchnią. Przez wiele lat ogromną popularnością cieszyły się liczne bary mleczne, które były dotowane przez państwo. Wielu Polaków do dzisiaj wspomina je z nostalgią. Podobnie jak dania w nich serwowane – różnego rodzaju pierogi, kluski z serem, kopytka w sosie pieczarkowym, naleśniki, kasza gryczana, łazanki czy zupa mleczna albo owocowa. Były to tanie, zdrowe i pożywne dania.
W barach mlecznych stołowali się i studenci, i wykładowcy. Przychodzili tu nawet partyjni dygnitarze, naukowcy, artyści. Każdy bar mleczny mógł się pochwalić bogatym menu, a obsługa była ograniczona do niezbędnego minimum. Najpierw zamawiało się danie przy kasie, płaciło, a potem trzeba było czekać, aż rozlegnie się z okienka "ruskie!" albo "pomidorowa raz!". Były też desery. Może mało wykwintne, ale można było zamówić m.in. kisiel czy budyń. Dzisiaj tego w menu raczej nie znajdziemy.
Większość barów mlecznych w Polsce wyglądała podobnie. Zazwyczaj takie same naczynia, sztućce, a nawet stojaki na serwetki. Wszystko było odgórnie planowane, produkowane i dystrybuowane.
Tylko jeden rodzaj kawy
Na szczęście pewną różnorodność można było dojrzeć w peerelowskich kawiarniach. Większość z nich była społemowska, ale część z nich prowadzili ajenci, którzy starali się nie tylko urozmaicać menu, ale także inwestowali w wystrój lokalu. We wszystkich jednak można było wypić tę samą kawę – parzoną po turecku. Nie zawsze była podawana w filiżance. Musiała wystarczyć zwykła szklanka z metalowym lub plastikowym uchwytem. Podobnie podawano herbatę. Większość kawiarni czy cukierni serwowała też podobne ciastka. Królowała stefanka, wuzetka, napoleonka, galaretki owocowe, krem sułtański i lody.
Popularnym napojem, który kusił swoim kolorem, był tajemniczy "napój firmowy". Był to najczęściej sok pomarańczowy rozrobiony z wodą. W letnie, gorące dni nie zawsze klient mógł liczyć na schłodzony napój. Chyba że w "lepszym" lokalu. W pozostałych trzeba było prosić "o coś z lodówki". Nie zawsze kelnerka mogła jednak spełnić oczekiwania konsumenta. Wiele osób z pewnością nie jeden raz usłyszało, że zimny napój to fanaberia.
Alkohol jedynie z konsumpcją
Przez dziesięciolecia władza PRL-u próbowała walczyć z pijaństwem i paleniem tytoniu w lokalach. W pierwszym przypadku wprowadzono swego czasu regułę, że alkohol sprzedawano jedynie z konsumpcją. Wystarczyło zamówić kawałek śledzia z cebulką lub w śmietanie albo koreczki z serem posypane papryką, żeby legalnie wypić piwo. Mało osób decydowało się jednak na taką zakąskę, która często leżała w witrynie chłodniczej przez wiele dni i nie zachęcała swoim wyglądem. Klienci płacili wtedy za konsumpcję, ale nie jedli tego. Dla kelnerki czy bufetowej był to dodatkowy zarobek.
Przez pewien czas - od 1982 roku - w lokalach sprzedawano alkohol od godz. 13. Miało to także pomóc w walce z pijaństwem. Nie pomogło. Ci, którzy chcieli wcześniej wypić alkohol, mogli go bez problemu kupić na melinie.
Nie do końca udała się także walka z palaczami w lokalach. Ustawodawca wprowadził obowiązek wydzielenia stref dla niepalących. Pomysł godny uznania, zwłaszcza że ta grupa była w PRL-u przez lata dyskryminowana, bo palić można było praktycznie wszędzie. Nawet w szpitalach czy szkołach. Ale nikt nie wziął pod uwagę, że taką strefą dla niepalących mogą być dwa stoliki w kącie sali, gdzie wokół wszyscy zaciągają się dymem. Tak było w wielu lokalach. Dla świętego spokoju wydzielano też osobne pomieszczenie dla niepalących. Bez drzwi z sąsiadującym drugim pomieszczeniem – dla palących.
Dziś wielu Polaków z rozrzewnieniem wspomina jednak peerelowską gastronomię, smak forszmaku, fasolki po bretońsku czy też kotleta pożarskiego. I nie usłyszą, że płaszcza nie ma. Wisi na wieszaku obok stolika.