Ola wygrała "MasterChef Polska", Dariusz był w "Hell's Kitchen". Dziś zdradzają nam kulisy programów
Programy kulinarne od lat przyciągają widzów przed ekrany telewizorów. Śledzimy z zapartym tchem konkurencje w "MasterChefie" i inspirujemy się, co ciekawego ugotuje znana osobowość. A jak faktycznie wyglądają castingi, nagrania odcinków i droga do wygranej? Opowiadają nam o tym Ola Juszkiewicz, zwyciężczyni 9. edycji programu "MasterChef Polska", oraz Dariusz Baryga, uczestnik "Hell's Kitchen - Piekielna kuchnia". Dziś nie ukrywają, co najbardziej ich zaskoczyło w tych produkcjach.
15.09.2024 | aktual.: 15.09.2024 19:31
Magdalena Pomorska, Pysznosci.pl: Jesteście parą prawdziwych kulinarnych pasjonatów, ale kto pierwszy wpadł na pomysł, aby spróbować swoich sił w programach kulinarnych? I kto kogo namawiał?
Ola Juszkiewicz: Z racji tego, że Dariusz jest kucharzem od 20 lat, to on był pierwszy. Brał udział w castingach już blisko 10 lat temu, kiedy ja lepiłam pierogi w domowych pieleszach. Jeżeli chodzi o mnie, to faktycznie zgłosiłam się po dużych namowach Dariusza. I to po chyba dopiero 3 latach. Dariusz nabrał mnie, że ogłosili ostatnią edycję "MasterChefa", i to moja ostatnia szansa. Jako że nie lubię niewykorzystanych szans, to musiałam się zgłosić, bo inaczej do końca życia bym żałowała. Ale praktycznie do samych castingów dziwiłam się sobie, co ja właściwie robię (uśmiech).
Postawiliście na konkurencyjne stacje i różne od siebie formaty. Pytanie do Darka — dlaczego "Hell's Kitchen - Piekielna kuchnia"?
Dariusz Baryga: Oglądając zagraniczne wydania "Hell's Kitchen", zawsze marzyłem, by być uczestnikiem takiego formatu. Podobało mi się nie tylko gotowanie pod samym okiem mistrza Amaro, ale też te emocje uczestników podczas palących garnki konkurencji. Nie ukrywam, że również perspektywa bycia rozpoznawalnym kucharzem była dla mnie kusząca. Kiedy pojawiły się castingi do pierwszej edycji, postanowiłem, że przekonam się, jak wygląda polska wersja tego programu i stwierdziłem, że muszę wystartować w kolejnej edycji.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Ola, czy zgłaszając się do 9. edycji "MasterChef Polska" miałaś pewność, że to forma rywalizacji idealna dla ciebie?
Ola: A w życiu! Żadna forma rywalizacji nie jest dla mnie idealna z prostego powodu — mnie każda rywalizacja ogromnie stresuje. Pamiętam, że podczas głównych castingów, nie byłam w stanie nic zjeść przez blisko trzy dni. Ale niestety na tym polegają tego typu kulinarne show (uśmiech). Moim atutem jest za to umiejętność radzenia sobie w napiętych sytuacjach, co bardzo ułatwiło mi "zebranie się do kupy" w konkurencjach. Poza tym, podczas oglądania poprzednich edycji, zawsze mówiłam sobie, że nigdy bym nie przygotowała żadnego dania w tak krótkim czasie, a jednak postawiona pod presją, byłam w stanie "coś" ugotować.
A jak wyglądają castingi? Czy to taki start telewizyjnych igrzysk i od samego początku czuć oddech konkurencji?
Darek: W "Hell's Kitchen" to od początku było ewidentnie czuć, że każdy z uczestników chce pokazać swoje najmocniejsze strony. Wielokrotnie dochodziło do starć i czuć było napiętą atmosferę. Czasami miałem wrażenie, że produkcja programu próbowała na siłę sprowokować uczestników, by wydobyć z nich wszystkie trudne, niekoniecznie pozytywne emocje. Musieli sprawdzić, na co nas stać, w końcu to był program rozrywkowy, a nie program przyrodniczy o życiu leniwców.
Ola: "MasterChef" to zupełnie inna bajka. Ja zaczynałam od castingów online, więc zupełnie nie widziałam konkurencji. Na głównym castingu — już na planie — było nas ponad dwadzieścia osób, ale raczej byliśmy dla siebie życzliwi i wspierający. Nie traktowaliśmy tego jeszcze jako wielką rywalizację. Najważniejsze było dobrze wypaść przed jurorami, ale również, by zawrzeć ciekawe nowe przyjaźnie, które pomogą przetrwać tygodnie nagrań. Poza tym "MasterChef" to w większości gotowanie indywidualne, a "Hell's Kitchen" polegał na gotowaniu drużynowym i tu już można było wyczuć rywalizację.
Na ekranie tego nie widać, ale za programem stoi sztab ludzi. Co was najbardziej zaskoczyło w organizacji?
Darek: Mnie najbardziej zaskoczyła liczba precastingów w wielu polskich miastach. Ekipa musiała się ekspresowo przemieszczać z jednej miejscowości do drugiej, by i tak zorganizować ogromny casting w Warszawie. Następnie — liczba kamer nagrywających jeden odcinek jest ogromna. I na koniec, całe życie byłem pewien, że walka toczy się w prawdziwej ogromnej restauracji, a jak się okazało, była to zwykła hala zaaranżowana pod restaurację i nie miała nic wspólnego z prawdziwym gastronomicznym miejscem.
Ola: My w "MasterChefie" każdego dnia próbowaliśmy bezskutecznie odgadnąć tematy nadchodzących konkurencji. Staraliśmy się wyczytać je z twarzy osób z produkcji, wielokrotnie się o coś zakładaliśmy, ale chyba nigdy nikt z nas nie trafił — tak była to dobrze strzeżona tajemnica. Poza tym faktycznie sama organizacja była bezbłędna. Każdy z ekipy musiał znać swoje miejsce, dzięki temu na planie był porządek i ład.
Czy na castingi szliście na spontanicznie, czy były ostre przygotowania?
Darek: Podczas precastingów przeprowadzona była sama rozmowa. Na głównym castingu już miało miejsce gotowanie. Ale na żaden z etapów raczej się nie przygotowywałem. Nie miałem zupełnie pojęcia, w jaki sposób miałbym się przygotować, więc u mnie raczej był to spontan. W programie "Hell's Kitchen" nie do końca chodziło tylko o gotowanie, a również o osobowość, więc pod tym względem nie da się samego siebie podszkolić.
Ola: Ja z kolei bardzo się przygotowywałam właśnie kulinarnie. Pierwszy casting internetowy oprócz pytań o to, jaka jestem, polegał również na gotowaniu. Zanim to nastało, całymi dniami myślałam nad popisowym daniem. Kiedy już dostałam się na główny casting, to miałam całą listę kulinarnych podstaw do opanowania. I tu znowu po pracy siedziałam do bardzo późnych godzin nocnych, by choć trochę ogarnąć te tematy. Było bardzo ciężko, bo moja ambicja nie pozwalała mi zasnąć spokojnie, póki ciasto parzone na ptysie nie było idealne (uśmiech).
Sam udział w programie to naprawdę takie odcięcie od świata zewnętrznego? Zdradźcie rąbka tajemnicy, jak wyglądał typowy rozkład dnia?
Ola: W "MasterChefie" zaczynaliśmy od śniadania w hotelu. Następnie zbiórka w holu i podróż do studia nagrań. Tam od razu mieliśmy robione makijaże, po czym dostawaliśmy tak zwane odprawy — dawane przez samą produkcję, trochę gadka motywacyjna, trochę podsumowanie minionych dni. A potem już było wejście na plan i walka (śmiech). Czasem dzień się dłużył, bo na planie musiało wszystko śmigać jak w szwajcarskim zegarku, a wiadomo, że nie zawsze jest to możliwe. Często wracaliśmy bardzo późno do hotelu, gdzie tak naprawdę nie było już zupełnie czasu na inne rozrywki.
Jak oceniacie swoją ścieżkę w programie i czy gdybyście mieli szansę coś zmienić, czy poprawić, co by to było?
Darek: Z mojego punktu widzenia teraz bardziej bym uwidocznił mój impulsywny i wybuchowy temperament, bo faktycznie tego typu reality show musi mieć postacie bardzo charakterne. Takich osób oczekuje widz. Zwlekałem z uzewnętrznianiem się i moja przygoda z programem szybko się skończyła.
Ola: Teraz z perspektywy lat oczywiście, że tak. Wiele się nauczyłam, zdobyłam nowe umiejętności kulinarne. Oglądając odcinki, myślę sobie, że mogłam zupełnie inaczej coś ugotować. Ale wiadomo, łatwo jest oceniać z perspektywy widza. Z wielu dań do dzisiaj jestem ogromnie dumna, np. kiedy walcząc o finał, musiałam zrobić pięć dań z ziemniaka w niecałe sto minut. To był istny ogień. Do dzisiaj nie powtórzyłam tylu dań w takim tempie.
Jesteście rodzicami małego Leona, który kulinariom przygląda się od małego. Jak zareagujecie i co mu powiecie, jak też będzie chciał być "gotującym panem z telewizji"?
Ola: Myślę, że gotowanie w telewizji teraz, a za powiedzmy 20 lat, będzie się sporo różniło. Chcielibyśmy wspierać Leona w spełnianiu marzeń, niezależnie od tego, jaki sposób na siebie wybierze. Akurat gotowanie w telewizji to najprzyjemniejsza część naszej pracy, więc jakby tak miało wyglądać jego życie, to dlaczego by nie.
Od emisji programów minął już jakiś czas, dziś sami edukujecie gotujących amatorów i tworzycie trendy kulinarne. Widzielibyście się w roli surowych jurorów?
Darek: Ja od lat jestem jurorem na wielu kulinarnych konkursach różnego szczebla. Raczej wyrozumiale staram się oceniać dania, aczkolwiek według innych jestem surowy. Faktycznie mam tak, że często jeden niepasujący lub niedopracowany element jest w stanie skreślić danie.
Ola: Mimo że zawsze gotowałam, a od paru lat jest to moja praca, to nigdy nie uważałam się za kogoś, kto mógłby profesjonalnie oceniać innych. Będąc zapraszaną na konkursy, jako juror zawsze staram się być bardzo wyrozumiała. U mnie na ocenę wpływa nie tylko to, czy danie jest — mówiąc potocznie — ładne i doprawione, ale też cała ta dodatkowa aura, którą tworzy gospodarz — w tym wypadku uczestnik konkursu. Myślę, że jestem jurorem, który w każdym daniu znajdzie coś, co jest warte dobrego słowa.