Zjadłem w restauracji IKEA. Już po pierwszym kęsie poczułem dziwny smak
Postanowiłem wybrać się na obiad w nietypowe miejsce. Chociaż w restauracji IKEA stołuje się od groma osób, raczej niewielu śmiałków kieruje się tam specjalnie po to. Cóż, ja to zrobiłem. Napatrzyłem się na piękne obrazki z ekranów reklamowych, zamówiłem i chyba pierwszy raz w życiu poczułem nieprzyzwoitą chęć na zwrócenie obsłudze uwagi, że podane mi jedzenie nie jest tym, czym powinno być.
30.09.2023 | aktual.: 30.09.2023 17:23
To sobotnie popołudnie nie należało do najpiękniejszych. Już w okolicach Raszyna przeszedł mnie zimny dreszcz, jakby podświadomość podpowiadała mi "zawróć, to zły pomysł". Cóż, nie zrobiłem tego. Czy spodziewałem się zastać w Ikei tłumy? Tak. Czy byłem na to przygotowany? Nie. Czasem robi się to, co konieczne, a nie to, co logiczne.
Wolnego miejsca postojowego szukałem tyle, ile zajmuje zrobienie sześciu okrążeń wokół całego parkingu. W końcu wszedłem do środka i udałem się do restauracji IKEA. Ostatni raz tyle ludzi widziałem na koncercie Beyoncé w Warszawie albo 50-procentowej wyprzedaży w Tesco. Sceneria skojarzyła mi się też niejako z meczem Polski z Albanią, bo i tu, i tu moi rodacy mieli wypisane na twarzy poczucie irytacji i upokorzenia. A to wszystko jeszcze przed dostaniem zamówionego jedzenia.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Restauracja IKEA, czyli cała prawda o kolejkach i jedzeniu
W przeciwieństwie do pozostałych gości restauracji IKEA nie odbyłem trzygodzinnej trasy między fotelami, kanapami, taboretami, lampkami i świeczkami o zapachu cynamonu czy ananasa. Wśród otaczającej mnie z każdej strony złości i zmęczenia byłem więc niczym kwiat lotosu na tafli jeziora. Przynajmniej przez pierwsze minuty stania w kolejce.
Muszę jednak uczciwie zaznaczyć, że obsługa się uwijała. Biorąc pod uwagę liczbę stojących przede mnie ludzi, równie dobrze mogłem się liczyć ze spędzeniem tam... nieskończoności. Zanim zdążyłem sprawdzić w internecie, czy w sklepie IKEA można kupić namiot turystyczny, byłem już przy tacach. Wziąłem dwie, bo w planach było jedzeniowe szaleństwo. Przy okazji uważnie przypatrzyłem się menu zamieszczonemu na tablicy multimedialnej i zdjęciom poszczególnych potraw przewijających się przez ekrany.
Te drugie wyglądały naprawdę dobrze. Sałatka z "wegańskimi kawałkami o smaku wołowiny" i ta z krewetkami mieniły się wszystkimi kolorami tęczy, a zupa szczawiowa kusiła intensywnością zieleni. Na tę pozycję ostatecznie się zdecydowałem, a za sałatki podziękowałem, bo kiedy dotarłem do stanowiska z nimi, boleśnie sobie przypomniałem, że reklamy kłamią.
Poza zupą szczawiową zamówiłem jeszcze wegańskie klopsiki w sosie pieczeniowym (nie mogłem się oprzeć), kotleta de volaille z frytkami i brokułem (najdroższa pozycja, a co mi tam!), surówkę z czerwonej kapusty i torcik czekoladowy Daim. Wielkość porcji nie była specjalnie duża, ale i tak uznałem, że prędzej umrę, niż zjem to wszystko. Postanowiłem próbować wszystkiego po trochu, niczym Magda Gessler w "Kuchennych rewolucjach". Wczuwając się nieco w rolę słynnej restauratorki zająłem miejsce przy — jakimś cudem wolnym — stole.
Degustacja bywalca mlecznych barów i stołówek
Jeśli jest coś, co chciałbym, żebyś o mnie wiedział przed przeczytaniem tej recenzji, to jest to fakt, że w kwestiach kulinarnych żaden ze mnie szpenio i cwaniaczek. Lubię zjeść smacznie i w rozsądnej cenie. Do zachwytu nad potrawą naprawdę nie potrzeba mi kawioru i nadziewanych szpikiem z argentyńskiej wołowiny szczypiec homara. O ile takie danie w ogóle istnieje.
Piszę to dlatego, że nie chcę, żebyś pomyślał, że to całe anonimowe "gesslerowanie" uderzyło mi do głowy. Że kiedy stwierdzam, że de volaille z restauracji IKEA smakował jak nuggetsy z McDonald's, to nazwę tego kotleta literuję sobie z francuskim akcentem jak Pascal Brodnicki. Nie jest też tak, że wyrażając negatywną opinię o tamtych ziemniakach, poczuwam się do roli inspektorów z kolegium Michelina.
A skoro już o tym wspomniałem, to przejdźmy do rzeczy. Ten de volaille (24 zł) był naprawdę zły. Miałem wrażenie, że uformowano go nie z piersi kurczaka, tylko oddzielonej mechanicznie papki, z której 1/3 poszła do McDonald's, 1/3 do jakiś tanich parówek z dyskontu, a 1/3 do restauracji IKEA. Panierka była miękka jak diabli, dając jasno do zrozumienia, że spędziła w mroźni więcej czasu, niż Walt Disney. Co prawda coś tam z kotleta wypłynęło, ale czy to było masło, czy zużyta frytura po smażeniu równie niesmacznych i suchych frytek? Nie wiem, za rękę nikogo nie złapałem.
Zupa szczawiowa (5 zł) była mocno gęsta, kwaśna. Z jajkiem poszatkowanym, jakby dorwał się do niego ninja. Jeszcze kilka ruchów mieczem i byłaby z tego pasta jajeczna. Ale zdecydowanie lepsza niż de volaille, a przecież pochodziła z opcji "najniższej ceny". Jak na 5 zł za miskę potrawy — dość smaczna.
Klopsiki wegańskie (14 zł) były... dziwne. Ale przy tym całkiem niezłe. Naprawdę smakowały jak mięso, prawie czułem zgrzytającą w zębach, niedomieloną tkankę łączną z łopatki wieprzowej. Sos wyglądał strasznie, jak z horrorów, i to takich z klasy "Z". Tymczasem okazał się całkiem nieźle doprawiony, w przeciwieństwie do ziemniaczanego purée, które smakowało jak... nic. Gdyby ktoś zawiązał mi oczy i dał go do spróbowania, na bank nie odgadłbym, że jem ziemniaki.
Surówka z czerwonej kapusty (8 zł) była smaczna i rześka, a torcik czekoladowy Daim (8 zł + 1,50 zł za sos waniliowy) smakował dokładnie tak samo, jak dekadę temu, gdy próbowałem go po raz pierwszy. Słowem: pysznie. Przyrzekam, że dla tego ciastka warto stać w kolejce i sześć razy okrążać parking.
Krótkie podsumowanie i post scriptum
Menu restauracji IKEA jest duże i zróżnicowane. Nie brakuje w nim pozycji mięsnych i wegańskich, zup, śniadań, deserów i napojów. Jest tanio — za całość zapłaciłem 60 złotych i 50 groszy. W klasycznym barze mlecznym prawdopodobnie wyszłoby trochę drożej, ale — co istotne — z całą pewnością znacznie smaczniej. Mimo wszystko to dobra opcja dla tych, którzy po kilku godzinach krążenia po sklepie potrzebują coś zjeść.
Oczywiście na koniec wybrałem się jeszcze na legendarnego hot doga z IKEI. Z bólem serca zapłaciłem za niego 4,50 zł. Takiego napływu nostalgii i wspomnień o starych, dobrych i tanich czasach nie miałem od momentu, w którym w "Ice Queen Magda Gessler" wydałem 27 złotych na trzy nijakie gałki lodów. Jakość hot dogów? Marna jak zawsze — zjadłem ze smakiem i ruszyłem w stronę samochodu.
Jakub Suliga dla Wirtualnej Polski